Czemu Żyd nie zje świnki, czyli ludzie w Gdańsku są całkiem mili

Jako że tegoroczny październik raczył nas najpiękniejszym obliczem polskiej jesieni – czyli złotem mieniącym się w pełni słońca, postanowiłam ruszyć w końcu tyłek i pojechać gdzieś sama.

Mieszkając w Japonii rozkochałam się w samotnym podróżowaniu, do tego stopnia że dotąd uwielbiane przeze mnie wyjazdy z najbliższymi stały się lekko upierdliwe.

Niestety moje ukochane Bieszczady, przecież najpiękniejsze w swojej jesiennej szacie, nie kwalifikują się jako jednodniowa wycieczka z Warszawy. Cholibka, bez samochodu nie kwalifikują się nawet jako wycieczka na weekend. Zdecydowanie bliżej mi do morza a właściwie Zatoki Puckiej i Trójmiasta. Ostatni raz o Trójmiasto zahaczyłam będąc w Gdyni na Opener festival, z 5 lat temu a o Gdańsk jeszcze dawniej chyba w 3 klasie podstawówki. Ponadto zatoka Pucka i Mierzeja Wiślana zrobiły na mnie dość miłe wrażenie podczas licealnej wycieczki, dlatego też postanowiłam zahaczyć o Gdańsk a resztę dnia spędzić szlajając się po plaży. Słuchając fal, zbierając bursztynowe okruchy.

Podjąwszy decyzję, w niedzielę rano zwlokłam się z łóżka o jakiejś pogańskiej porze by o 7 złapać pociąg do Gdańska. O ile tęsknię bardzo za komfortem i przede wszystkim punktualnością japońskich kolei to polskie mają jedną zasadnicza przewagę. Widoki zza okna są zdecydowanie lepsze. Zwłaszcza jeśli jest to słoneczny jesienny dzień a nad łąkami unoszą się mgły. Taki poranek zdecydowanie wynagradza cierpienie związane ze wstawaniem przed 9 w weekend.

Mieszkam w pięknym kraju.

Sklep z Porcelaną

Gdańsk ma ładny dworzec. Zarówno budynek jak i perony.  W ogóle wychodząc z dworca otoczona zostałam mnóstwem ładnych budynków. Jako że do autobusu do Jantaru miałam troszkę ponad godzinę a do starówki blisko, postanowiłam się troszkę po niej przejść.  Idąc główną ulicą napotkałam niewielki sklepik z porcelaną który swoją struktura przypomniał mi wszystkie sklepy z ceramiką które widziałam w Japonii. W dodatku ceny miał niewygórowane a ja jestem na etapie zbierania zastawy do potencjalnego mieszkania mimo iż mieszkania chwilowo nie posiadam. Zdjęłam plecak bo w sklepie wąsko a wiadomo że

plecak + porcelana =   nadchodząca katastrofa.

Pani ekspedientka była podobnego zdania bo rzuciła mi się dziękować za ten przejaw rozsądku, mówiąc że młodzi są spoko ale jak przychodzą stare baby i zarzucają tymi torbami to ostatnio jedna wytłukła jej zestawy za 5 dyszek. Pani była miła, wypytała mnie o zdjęcia bo mój nowy aparat błęnie sugeruje, że posiadam wiedzę większą niż sprawne przełączanie między trybami auto, co było oczywiście jedynie wstępem by zachwalać talenty jej wnuczka. Rozmowa była na tyle miła że postanowiłam jedną filiżankę sobie zakupić, bo po pierwsze była urocza, drugie była polska, trzecie pani miała tak dobrą energię że dla szczęścia trzeba było i jej troszkę energii przekazać. Irytuje mnie czasem moja egzaltowana, duchowa strona ale nic na nią nie poradzę, czasem po prostu muszę odwalić jakaś pseudo magiczną manianę. Czasem jest to noszenie orzecha w kieszeni*, chuj wie po co, czasem zakup filiżanki naładowanej dobrą energią. Choć jest bardzo możliwe że w tym momencie szukam usprawiedliwienia dla zakupu kolejnego przydasia.

Las i morze

Do Jantaru z Gdańska jedzie się jakieś 40 minut. Jadąc zauważyłam ze w okolicy roi się do starych domów budowanych w jednym stylu. Jako że mignęło mi ich tylko kilka nie zdążyłam się im dokładnie przyjrzeć ale skojarzyły mi się natychmiast ze świdermajerami, których z kolei pełno w mojej rodzinnej dzielnicy a których jest coraz mniej i pomału popadają w ruinę. Ciekawe czy i te domy tutaj to jakieś resztki dawnego stylu charakterystycznego dla tych okolic.
Wysiadłam na przystanku Jantar Leśniczówka będąc przekonaną ze to jakaś część większej miejscowości. Myliłam się. To kwadrat domków letniskowych w okolicy właśnie leśniczówka a wokół jak na leśniczówkę przystało las. Bukowy las który własnie osiągnął pełnie piękna a poszycie pokryte został rudymi, bukowymi liśćmi.

Prawie Bieszczady tylko troszkę płasko.

Przeżyłam dość trudną walkę ze sobą bo mój instynkt grzybiarza kazał mi ruszyć w tą ściółkę i szukać rydzy. Miałam jednak niecałe półtorej godziny by dojść nad morze i się nim nacieszyć nim odjedzie mi ostatni autobus którym bym zdążyła na pociąg powrotny do Warszawy. Jakoś nie skojarzyłam, że jadę po sezonie w dodatku w weekend więc autobusów do okolicznych, pół martwych kurortów może być śmiesznie mało.
Suma summarum grzybów i tak nazbierałam ale to nie moja wina, że te opieńki rosły przy samej ścieżce.  Generalnie na słoik ich było. Lubię marynowane grzybki.

Jestem prostą dziewczyną. Widzę grzyba –zbieram grzyba.

Las w tym miejscu dzieli wysoka wydma która odgradza od siebie 2 zupełnie inne ekosystemy. Z jednej mamy opisany już wcześniej bukowy las natomiast kiedy już na nią się wespniemy zmienia się totalnie i brązy ustępują miejsca zieleni sosen i mchów porastających wydmę które ciągną się aż do plaży. A plaża była niemal pusta. Zaledwie kilku spacerowiczów majaczyło się gdzieś w oddali. Linie przyboju doskonale znaczyła sterta muszelek, a spomiędzy mich dało się wydłubać okruchy bursztynów. Dosłownie okruchy bo te które zebrałam są niewiele większe od ziarnka piasku. Zawsze lubiłam bursztyny, mają w sobie jakąś niesamowitą magię i mogę śmiało powiedzieć, że to jedne z moich ulubionych kamieni.

Lubię też chodzić po plaży i moczyć nogi w wodzie. Wypad nad morze bez zamoczeni nóg się nie liczy i chuj z tym że był październik. Inna sprawa że październik w tym roku jest wyjątkowo ciepły i słoneczny. Sam Bałtyk a właściwie Zatoka Pucka były bardzo spokojne. Mówiąc szczerze, nie spodziewałam się że na jesiennym morzu może być taka flauta.

Morzem nie dane mi było nacieszyć się dostatecznie długo, bo jak już wspominałam ograniczały mnie mocno autobusy. Rozsądny człowiek zrezygnowałby z wyjazdu poza Gdańsk albo pojechał gdzieś gdzie dojeżdża trójmiejska SKM tudzież na jakąś gdańską plażę.

Nigdy nie twierdziłam że jestem rozsądna.

Wyliczanie czasu tez nie jest moją mocna stroną bo co prawda zostawiłam sobie te 20 min na dojście do przystanku ale zapomniałam że po plaży chodzi się wolniej niż po chodniku. Także wyszłam z lasu a autobus przejechał mi tuz przed nosem.

Czemu muzułmanin nie zje wieprzowinki

Co robi mało rozsądna dziewczyna kiedy ucieknie jej jedyny pasujący na pociąg autobus? Oczywiście że łapie stopa. Miałam sporo szczęścia bo zatrzymałam miłego pana już po kilku minutach.

Jako że mam jakoś tak że nie lubię opowiadać o sobie obcym ludziom zełgałam że jestem studentką na 3 roku Grafiki. Czyli odjęłam sobie jakieś 5 lat ale pani w sklepie potrafi mnie zapytać o dowód jak kupuje piwo więc czemu nie. Pan nie miał takich oporów i w ciągu pół godziny minut które spędziliśmy dowiedziałam się że jest prawnikiem, zabiera autostopowiczów bo jego córka która jest w moim rawdziwym wieku tez tak podróżuje. Generalnie skończyliśmy rozmawiając o tym jak czynniki środowiskowe w których wyrasta dana religia  wpływa na chociażby nakazy jakich zwierząt nie należy spożywać. Fakt nigdy nie połączyłam faktu że świnia potrzebuje błotka a na bliskim wschodzie mają raczej deficyt tego towaru. Podobna sprawa ma się podobno z krowami w Indiach. Miło generalnie porozmawiać z mądrym człowiekiem po tym jak dwoje z trójki twoich znajomych którym zaserwowałaś wybitny żart o depresji i Żuławach go nie zrozumiała. Przestałam się przez chwilę czuć jak przeintelektualizowane dziwadło.

Przedproża to charakterystyczny element gdańskich kamienic.

Kamienice i detale

Pan mnie podwiózł aż do Gdańskiej starówki a że dzięki niemu miałam półtorej godziny do pociągu, postanowiłam skończyć eksploracje tejże.

Jako że był weekend stare miasto pełne było turystów. Kiedyś by mi to pewnie mocno przeszkadzało jednak po niedzieli spędzonej w Kioto moja tolerancja na tłumy mocno wzrosła.
Zresztą po co przejmować się ludźmi, skoro można podziwiać kamienice. A gdańskie kamienice są przepiękne. Każda jest inna, co wynika między innymi z tego że po zburzeniu Gdańska w ’45 roku ryciny i zdjęcia z rożnych okresów służyły jako wzory do odwzorowania miasta. Kamienice te są tak pełne detali że można spędzić cały dzień na ich podziwianiu.


A ja lubię detale.  Lubię też polskie starówki. Gdańska chwilowo wybiła się na pierwsze miejsce strącając z niego moją rodzinną Warszawę. Może dlatego że warszawską znam jak własną kieszeń, i już mogła mi się opatrzeć a gdańską dopiero odkrywałam?
Styl budownictwa jest tu zupełnie inny, jak już wspomniałam jest o wiele więcej detali i generalnie czuć w nich echa dawnego bogactw miasta oraz taką pruską nutę. szczególnie przy Żurawiu.
W ogóle nad rzeką przy żurawiu dzieje się ciekawa rzecz bo postawili nowe budynki z drugiej strony Motławy. Budynki te są wyraźnie nowoczesne a jednak ich bryła bardzo nawiązuje do stylu pozostałych kamienic. Przez to nie są nowoczesnym maszkaronem szpecącym starówkę tylko sprawiają że widzisz, że to miejsce ma swoje tradycje, historie i ludzie chcą je zachować, a jednocześnie nie stoi w miejscu i idzie do przodu.  Co z kolei stanowi duży kontrast dla choćby Kioto gdzie tuż po wojnie wyburzono większość starych domów by zastąpić ja własnie nowoczesnymi budynkami które nie mają w sobie nic z dawnego stylu.
A ja choć uważam że postęp jest nieuniknioną konsekwencją ewolucji cywilizacji, to takie bezmyślne dążenie ku niemu jest okropne. Te budynki naprzeciwko Żurawia są dla mnie dowodem, że można zachować równowagę między postępem a tradycją.

Bursztynowe miasto
Gdańsk ma jeszcze jedną cechę która bardzo skojarzyła mi się  z Japonią. Otóż w Japonii bardzo promowane są produkty regionalne i generalnie każde miejsce stara się obrać jakiś regionalne jedzonko za swoje. W Nagano są to jabłka i makaron soba, w Kawagoe słodkie ziemniaki, Osaka słynie z takoyaków i okonomiyaków. W Gdańsku nie jest to jedzenie tylko bursztyn. Sklepy i stoiska z bursztynową biżuterią są na każdym kroku. Fakt że dawno nie byłam nad Bałtykiem może sprawiać że mam mylny obraz i być może jest tak w każdej nadmorskiej miejscowości wzdłuż całego polskiego wybrzeża, ale to Gdańsk jest ponoć stolicą bursztynu. Tak czy siak zawsze mnie cieszy promowanie rodzimych produktów.  W Gdańsku jest też sporo sklepów z wyrobami polskich artystów i choć zdaje sobie sprawę że ceramiczny kubek będzie droższy niż ten sam z kiczowatym napisem Gdańsk w zwykłym sklepie z pamiątkami (choć i te w Gdańsku do tanich nie należą – jako osoba obsesyjnie zbierająca magnesy tym razem zrezygnowałam – ceny mieli dosłownie jak w Japonii a przypominam że zarobki są jednak polskie) to cieszę się że i na takie wyroby rośnie w narodzie popyt.

Sam wyjazd choć krótki uważam za bardzo satysfakcjonujący. Lubie się czasem oderwać od codzienności i pojechać „w pizdu”. Wybrałam też dobry moment bo w momencie kiedy piszę za oknem jest już szaro buro i ponuro a liści na drzewach coraz mniej. Także zaraz wejdziemy w fazę jesiennej szarówki i sezon na grzane wino i wszelkie herbaty, a ja będę mogła się zamienić w mało instagramową jesieniarę**

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

*Cały wrzesień nosiłam orzecha w kieszeni. Tak poczułam, że powinnam. Don’t judge me.
**bardzo podoba mi się to słówko  😀




 



Leave a Reply